sobota, 27 czerwca 2015

No hablo español.

Co mnie pokusiło?! Dlaczego jestem akurat w Hiszpanii?! Przecież słowa po hiszpańsku wydusić z siebie nie umiem... No i co? Skusiły mnie piaszczyste plaże (choć okazało się, że te skaliste są o wiele lepsze, bo mało kto myśli podobnie - wyjaśnię później), skusiły mnie palmy (zero kokosów, nic, null; na pocieszenie - widziałam ostatnio drzewko cytrynowe w czyimś ogródku), nareszcie - skusiła mnie host rodzinka, naprawdę zgrana trójka. A fakt, że zamiast w kontynentalnej hiszpanii, mieszkają na Majorce... cóóż - przeboleję :D




LOKALIZACJA:
Tak! Pierwszy raz odkąd dodję tu notki, użyłam słowa "Majorka". Wiecie, nie chciałam zapeszyć. Jak się okazało, nie do końca świadomie, więkoszości znajomych przez długi czas powtarzałam jedynie "Hiszpania, Hiszpania". Dopiero na tydzień przed wyjazdem dowiedzieli się, która to dokładnie część Hiszpanii ma być. Anyway, południowo-wschodnia Majorki, samo wybrzeże, 15 minut do plaży pieszo. Wszędzie przy niej bary, restauracje, lodziarnie (<3), mnóstwo ludzi. Natomiast okolice mojego osiedla są ciche i spokojne, idealne na nocny spacer. Po przeciwnej do morza stronie widok na góry :) No cudnie.











LOT:
Trochę od dupy strony zaczęłam. Potrzebowałam przecie środka transportu, żeby się tu dostać! A że to całkiem sporo kilometrów jest, wybrałam (zapewne ku waszemu wielkieeemu zaskoczeniu) samolot. Tanio, szybko - ekonomicznie. Leciałam z Krakowa (o tym też będzie oddzielna notka zapewne), a jechało się tam 4 godziny... Nie pytajcie, przyoszczędziłam trochę mimo wszystko, a i podróż była świetna. Powiem tak - nieco się obsrałam. Wiecie, lotnisko z tymi wszystkimi odprawami bagażowymi, kontrolami bezpieczeństwa, kartami pokładowymi i innymi pierdołami, jawiło mi się jako niezwykle zawiły labirynt. Do tego bałam się, że wymiary mojej słodkiej, czerwonej walizeczki nie będą się zgadzać. Bullshit - trzeba być ślepym i głuchym, żeby się tam nie połapać, będąc odpowiednio wcześniej. Wszystko jasne i przejrzyste, ogromne numerki, kontrola bezpieczeństwa wręcz śmieszna (laski rozmawiały przy mnie o butach jakiejś tam innej pasażerki, że fajne i chcą sobie takie kupić), a przy wejściu do samolotu nikt nawet nie pofatygował się o zważenie, czy sprawdzenie wymiarów mojej walizki.
Sam lot był fajny... przez pierwsze piętnaście minut. START - super! Mam do tego świetne porównanie, ale chyba przez poprawność polityczną się powstrzymam. Jako, iż jestem dzieckiem szczęścia, trafiło mi się miejsce przy oknie. Patrzyłam sobie na początku, dziwiłam się (jak to?!?! chmury pode mną?!), no radowałam jak dziecko. Aż zachciało mi się spać. Jednak była już prawie 22, a ja po niemal nieprzespanej nocy wstałam o 7, spędziłam kilka godzin w podróży, kilka na nogach i o tak o. Umościłam się jako tak, okej. Pospałam trochę, spoko. Jednakże nie było to zbyt komfortowe gdyż: a) jakieś dziecko za mną straszliwie się nudziło, b) komuś z obsługi (może temu stewardowi o kaprawych oczkach i najbardziej sztucznym uśmiechu, jaki dane mi było widzieć) przygrzało tak, że mocno przesadził z klimatyzacją. Się tak wyrażę: pizgało lodem. LĄDOWANIE - super mniej, ale też frajda. Tak poza tym, czy jestem dziwna, bo podobały mi się turbulencje niemal przez cały lot??
To czego najbardziej się bałam, czyli przeogromne lotnisko w Palmie - również kaszka z mleczkiem. Przecież wystarczy iść za tłumem. Host tata czekał zaraz po wyjściu do poczekalni. Tak oto znalazłam się na Majorce!

RODZINKA:
Skoro tak już rozpisałam się na temat lotu, teraz krótko i zwięźle. Tata (A), dyrektor w czymś tam związanym z dyskotekami w sąsiedniej miejscowości, nie pytajcie, bo nie mam pojęcia :D Mama (Y), dyrektor w jednym z sieci supermarketów. Pracują dużo, bardzo dużo. Mimo to zawsze znajdują czas, żeby zamienić ze mną kilka słów i mają podejście do naszego małego urwisa (J), lat siedem, wkrótce osiem. Jesteśmy z nim na razie na etapie poznawania się i wyznaczania granic. Jest nieco niesforny, aczkolwiek słuchając realacji innych aupair - naprawdę nie mam z nim źle. W pakiecie jeszcze babcia (przez pierwszy tydzień, już wyjechała do domu) oraz dziadek - zostaje z nami do października. Równy koleś! Średnio raz dziennie słyszę pytanie, czy mi czegoś nie potrzeba, wszyscy są naprawdę mili. Przynajmniej po angielsku, bo...

JĘZYK:
Przybyłam tu z zerowym hiszpańskim, nastawiona na porozumiewanie się jedynie w języku angielskim. I tak to wygląda, jednakże ludzie przy mnie (lub w skrajnych przypadkach ze mną) porozumiewają się po hiszpańsku. To strasznie frustrujące! Słyszę swoje imię + imię poprzednich aupair. I co ja mam zrobić? Cieszyć się, czy płakać? Uj wi. Jednakże powoli się na to uodporniam. Zabawana jest również sytuacja z babcią, bo to właśnie ta osoba, która usiłuje rozmawiać ze mną w języku hiszpańskim. I to rozmawiać, rozmawiać. Wyraża się pełnymi zdaniami, zadaje pytania. A ja rżnę tego głupa i uśmiecham najładniej jak umiem, bo co więcej mogę?


Już ponad tydzień za mną, nie mogę uwierzyć! Czas płynie tu taaaak szybko. Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad celowością prowadzenia tego bloga. Ostatecznie doszłam do wniosku, że będzie to super pamiątka z wyjazdu, a jeśli komuś przy okazji miło będzie się go czytało - znakomicie.
Tak więc do następnego, postaram się wtedy już tak nie przedłużać.
Trzymajcie się ciepło.

2 komentarze:

  1. woaaah! ale tam ładnie. powodzenia z hiszpańskim, hola buenos dias buenos aires i te sprawy. hahahhaa

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam tak samo z jezykiem! Troche juz rozumiem po miesiacu w Hiszpanii, ale nadal jak slysze swoje imie to nie wiem jak sie zachowac i sie zastanawiam co o mnie mowia :D ale Majorki zazdroszcze <3

    OdpowiedzUsuń