środa, 2 września 2015

OSTATNIE DWA TYGODNIE W ZDJĘCIACH + trochę popisane, wiadomo

Okej, pisanie idzie mi ostatnio jak krew z nosa, ale jestem naprawdę mocno zdeterminowana, aby to zmienić. Wielkimi krokami zbliża się rok szkolny, a co za tym idzie - więcej czasu wolnego dla mnie. Może właściwie nie tyle więcej, co po prostu nie będzie on tak "poszatkowany" jak teraz, co pozwoli mi nieco bardziej efektywnie go wykorzystać.

Teraz zajmuję się młodocianym od godziny, o której wstanie (czasem jest to 8, czasem 10) do 14.30-15, kiedy hostka wraca z pracy. Wtedy mam 2 godziny przerwy i o 17 dopiero dowiaduję się zazwyczaj, co z wieczorem. Ostatnio każdy z nich spędzam na opiece, więc dochodzi kolejne kilka godzin, 17-21. Czasem przychodzi któryś z kolegów, w ruch idzie PSP, więc teoretycznie jestem OFF, ale nie mogę nigdzie wyjść i w sumie niezręcznie jest mi zamknąć się w pokoju, więc tak się kręcę nie robiąc nic konkretnego. 

W roku szkolnym natomiast będę zaczynać pracę o 8, zawozić młodocianego do szkoły, gdzie zostaje do 17 (!), przywozić i zajmować się do wieczora. Różnicę czuć od razu, jeszcze dwa tygodnie. Trochę się jaram, bo plany mam duże.


 Jednakże nie o planach dziś mowa, postanowiłam sobie małą retrospekcję. Próbuję wyrobić w sobie nawyk pisania o wydarzeniach od razu, ale widać, jak mi to wychodzi...

Niemniej pewne rzeczy chcę tu zachować, tak więc: od czasu ostatniej notki minęły dwa tygodnie, jednak w moim aupairkowym życiu wydarzyły się jedynie dwie rzeczy godne szczególnej uwagi. Moooże trzy. Do rzeczy.

Z niezbyt dużym wyprzedzeniem dowiedziałam się, że będę miała przedłużony weekend, bo hostka ma wolne w pracy. Moja mina musiała nieco zdziwić hosta, który mnie o tym poinformował (to z kolei sądzę po jego minie). Cóż, może nigdy nie widział czystego szczęścia na twarzy, nie wiem. Trzy dni bez wrzasków, pisków i ciągłego "nie"? Ach! Mało czasu, więc nie zdołałam (i w sumie nie chciało mi się - miałam ochotę na lenistwo) zorganizować nic ponad wycieczkę do stolicy. Niby nic, ale wybrałam się tam, proszę państwa, rowerem. Trzydzieści kilka stopni w cieniu (he, he... cieniu), 25 kilometrów, znajome już górki, ale przecież nie będę wiecznie siedzieć w domu. Ostatecznie było naprawdę przyjemnie, nawet pomijając temperaturę i rozwiązałam wreszcie swój odwieczny problem - kiedy jadę rowerem i widzę coś, co chciałabym sfotografować, nie chce mi się zatrzymywać, schodzić z maszyny, wyciągać aparatu... etc. Wpadłam więc na GENIALNY POMYSŁ zawieszenia go sobie na szyi (dzięki za fanfary i oklaski, nie trzeba). Oto efekty:












Kolejny weekend był już o niebo ciekawszy, odhaczyłam z listy rzeczy do zrobienia pozycję, co do której nie do końca byłam pewna, a jednocześnie w sumie mnie kusiła. Mowa o nocy w Magalluf. Krótko mówiąc jest to sąsiadująca z moją, doszczętnie imprezowa miejscowość. Zdarzyło mi się tam być już kilkukrotnie, jednak tylko popatrzeć. Cóż... różne rzeczy widziałam na ulicach i właśnie to powodowało niepewność, co w takim razie dzieje się w klubach i ogólnie - kiedy wmieszam się w tłum.

Dodam, że mój host jest właścicielem/dyrektorem sześciu klubów tam i już na początku zachęcał mnie do wyjścia, proponując darmowe bilety nawet co tydzień (osobliwe podejście do osoby, której powierzył swoje dziecko, ale może po prostu chciał być miły). Z propozycji skorzystałam dopiero teraz, w towarzystwie dwóch przeuroczych dziewczyn - Lisy z Austrii i Vici z Niemiec. Co zabawne, choć rodzice Vici są Polakami, jej polski pozostawia trochę do życzenia, niemniej bardzo chce go używać. Rozmawiałyśmy więc o "słońcowaniu" i innych takich. Cała rozmowa była mieszanką angielskiego, niemieckiego i polskiego.

Po małym "wstępie" na plaży, gdzie nasza rozmowa zeszła nawet na tematy wychowania i alkoholizmu (nie pytajcie), niepewne udałyśmy się do Maga. Ciągłe dopytywania, czy "daleko jeszcze" uciął widok zataczającej się blondynki, prowadzonej pod ręce przez dwoje przyjaciół - dziewczyny zapiszczały radośnie "we are in Magalluf!" Yup. Kilka drinków, trochę wygibasów (nic w porównaniu z wygibasami Brytyjek), zwiedzenie wszystkich sześciu klubów (jeden z nich to klub ze striptizem, ale szału nie było), sympatyczne rozmowy wynikające z zapytania o drogę, jeszcze trochę wygibasów, a na zakończenie - kąpiel w morzu.




sztandarowy przykład "mistrzów drugiego planu"


Huh, kończąc - ciężko jest oddać atmosferę tamtego miejsca, ale spodziewałam się, że będzie gorzej. Zgonujących dało się zignorować, muzyka była ok, plaża blisko. Jednak nie wyobrażam sobie przylecieć na Majorkę tylko po to, żeby każdą noc spędzać na niszczeniu się w Maga. 

Nie chcąc przedłużać mówię - do następnego!

1 komentarz: